Przejdź do treści głównej
Przedstawicielstwo w Polsce
Artykuł prasowy1 lutego 2019Przedstawicielstwo w PolsceCzas na przeczytanie: 18 min

Wyzwania dla Europy

Zagospodarowanie migracji, otwarcie UE na handel międzynarodowy, inwestycje w innowacje, edukację, infrastrukturę i energooszczędne technologie – to kluczowe wyzwania dla unijnych polityków na Nowy Rok 2019 według Janusza Jankowiaka*. Główny...

Janusz Jankowiak

Prace domowe

Cały potencjał europejskiej dyplomacji wykorzystywany jest od długiego czasu na walkę z destrukcją projektu europejskiego. Często maskowaną hasłami: „chcemy Europy, ale nie tej, chcemy Europy innej”. Działania podejmowane dla przeciwdziałania tej destrukcji mają - w znakomitej większości – charakter defensywny. A wszędzie tam, gdzie z kryzysu rodzą się zalążki działań pozytywnych, niemrawa ofensywa napotyka na fundamentalne przeszkody. Tak jak – choćby – z wdrożeniem pełnego projektu Unii Bankowej, której konstrukcja w ekwilibrystyczny sposób wznoszona była od góry, od nadzorczej czapy, wciśniętej na Europejski Bank Centralny, a nie – jak być powinno – od dołu, czyli od ujednoliconego mechanizmu naprawczego banków. Resolution rozpędza się z wielkim mozołem. Tak też było z przesuwanym terminem wdrożenia dyrektywy Mifid II, kompleksowo regulującej rynki finansowe po kryzysie.

Kryzys znacząco odkształcił tradycyjny proces decyzyjny w Unii. Przy braku akceptacji dla wprowadzenia uzgodnionych i podjętych w ramach konsensu zmian traktatowych, które sankcjonowałyby doświadczenia zdobyte przez UE w trudnych czasach i przekuwały je w pozytywne reformy instytucjonalne posuwające naprzód projekt europejski, na pierwszy plan wysunęły się porozumienia międzyrządowe. Prawdopodobnie ten spontaniczny sposób zarządzania kryzysem uchronił Unię przed rozpadem. Ale trudno nie zauważyć, że przy okazji zatarciu uległ mechanizm wspólnotowości.

Stąd jeśli Europa dojrzeje w końcu do zmian traktatowych sankcjonujących pokryzysowe doświadczenia, a bez wątpienia tak właśnie wcześniej czy później się stanie, projekt nowego traktatu będzie mocno kontestowany. Kontestować go będą kraje, które w nikłym stopniu aktywnie inicjowały wcześniejsze porozumienia międzyrządowe. Te państwa, które były do porozumień włączane lub z nich wyłączane przez silniejszych partnerów. Trudno się oprzeć wrażeniu, że nowy traktat europejski usankcjonuje instytucjonalny podział na Unię różnych prędkości. Ale też – co dla wielu obserwatorów już mniej oczywiste – sam traktat nie uczyni jeszcze z europejskiego jądra gospodarczej potęgi. Dla nadania Europie dynamizmu i witalności trzeba znacznie więcej niż tylko budżet strefy euro, parlament strefy euro czy minister finansów strefy euro.

Projekt europejski wciąż jest w głębokiej defensywie. Trwają zmagania o to, żeby nie rozsypał się jak domek z kart. Ale co z refleksją nad przyszłością Unii? Co z pozytywnym projektem niezbędnych reform? Mamy „Białą Księgę” (White Paper) przewodniczącego Junckera z zarysem pięciu scenariuszy przyszłości. Ale to czysta polityka. Trudno przewidzieć, czy w ogóle i kiedy doczekamy się wreszcie szczytu poświęconego przezwyciężeniu strukturalnych słabości europejskiego projektu. Tego najbardziej potrzebujemy. Europa to dziś, po chwilowym zrywie roku 2017, znów „1-procentowa gospodarka”. Wciąż duża. Ale grzęznąca. A to oznacza utratę pozycji w świecie. I to w przyspieszonym tempie. Jak więc przywrócić Europie dynamizm? Co zrobić, żeby Stary Kontynent nie stał się skansenem globalnej gospodarki?

Wielki kryzys migracyjny był okazją do podjęcia kluczowych dla Europy wyzwań. Zamiast tego stał się nacechowanym negatywnymi emocjami sporem o podział kwot uchodźców. I matecznikiem dla rozwoju populizmu. Europa wbrew obiegowym opiniom charakteryzuje się bardzo wysokim poziomem heterogeniczności. Nieporozumienia biorą się z nagłaśniania problemów związanych ze skupiskami emigracyjnymi. To one zdominowały opinię publiczną i przyczyniły się do rozbudzenia strachu i wzrostu znaczenia ksenofobicznych ruchów. Ale demografii nie da się zakrzyczeć.

Do roku 2030 roku „rdzenna” ludność Europy w wieku produkcyjnym skurczy się o 4 proc., czyli 14 mln, a do 2050 o 12 proc., czyli 42 mln. Jesteśmy starzejącym się społeczeństwem o niskiej aktywności zawodowej ludzi w wieku dojrzałym i kobiet. W roku 2013 mieliśmy w Europie tylko 35 proc. aktywnych ekonomicznie ludzi w wieku 55-74 lata. A równocześnie od lat 70-tych średnia długość życia wzrosła tu o ponad 9 lat. Towarzyszyło temu skrócenie średniego efektywnego wieku przejścia na emeryturę o 6 lat. Z takimi trendami społeczno-demograficznymi daleko nie zajedziemy.

Nie zdoła ich odwrócić zdecentralizowana, nieraz kosztowna, polityka pronatalistyczna, prowadzona z umiarkowanym powodzeniem na szczeblach krajowych. Mówiąc wprost: nasze 500 złotych na dziecko przeniesione na szczebel paneuropejski i fundowane z budżetu Unii (co zostało nawet wpisane do programu rządzącej obecnie w Polsce partii), demografii nie odwróci. Europa bez imigrantów sobie nie poradzi. Budowanie administracyjnych barier hamujących napływ imigracji uniemożliwi odbudowę jednego z podstawowych czynników wzrostu potencjału europejskiej gospodarki, jakim jest topniejący zasób pracy. I niech nas nie zmylą aktualne wysokie wskaźniki bezrobocia w niektórych krajach Unii. To wynik kryzysu, który widać w podstawowych wskaźnikach makro. Ale nawet absorbcja wszystkich dzisiejszych bezrobotnych w Unii, posunięta do szacowanej średnio na 6 proc. naturalnej stopy bezrobocia, nie zdoła trwale odwrócić długoterminowych trendów demograficznych.

Ludzie starsi, kobiety, bezrobotni powinni powiększyć zasób pracy w Europie. I regulacje w tym zakresie leżą całkowicie w kompetencjach lokalnych rządów. Na szczeblu europejskim nikt tego za nas nie załatwi. Ale tego problemu nie rozwiązuje się poprzez ryglowanie lokalnego rynku pracy, ponieważ większość krajów europejskich – poza chwalebnymi wyjątkami jak Niemcy, Dania, Holandia - cierpi na strukturalne niedopasowanie popytu do podaży na rynku pracy. Zamykając się przed imigrantami nie rozwiążemy kwestii lokalnego bezrobocia. Potęgujemy za to problemy wynikające z trendów demograficznych. To droga donikąd.

Brak rąk do pracy w połączeniu z relatywnie małymi inwestycjami oznacza skurczenie się potencjalnego europejskiego PKB w tempie zbliżonym do 10 proc. już w perspektywie najbliższej dekady. Dla zaspokojenia aspiracji na utrzymanie dzisiejszej pozycji w świecie (25 proc. globalnego PKB), Europa potrzebuje inwestować nie mniej niż 550 mld EUR rocznie i stworzyć minimum 20 mln nowych miejsc pracy. Zasób kapitału w Europie jest duży, a do odzyskania wyników sprzed kryzysu doszliśmy po ponad dekadzie. Poziom PKB na głowę w ujęciu parytetu siły nabywczej w kontynentalnej Europie dopiero zbliżył się do przedkryzysowego poziomu.

Europa musi otworzyć się na import pracowników. Migracja sprzyja wzrostowi gospodarczemu. Europa musi jednak zadbać – inaczej niż dotąd - o asymilację ludności napływowej i jej przystosowanie do potrzeb miejscowych rynków pracy. Musi też zadbać o znaczące podniesienie migracji wewnątrz-unijnej. Dziś ten przepływ jest śmiesznie niski – w 2012 r. nie przekraczał 0,35 proc. populacji. Po wielkiej fali uchodźców z lat 2014-1015 ten wskaźnik statystycznie wzrósł, ale daleko wciąż odbiega od obrazujących mobilność wskaźników migracji między stanami w USA (2,2 proc. populacji); kantonami w Szwajcarii (1,7 proc.), czy choćby przemieszczeniami między landami w Niemczech (1,4 proc. populacji).

Do przeciwników nadmiernych transferów fiskalnych, do tych, którzy wpisali na sztandary hasło: „NIE dla unii transferowej” i machają nimi przy lada okazji, powinny przemawiać fakty i liczby. Wewnątrzunijne transfery to aktualnie 1,6 proc. skumulowanego PKB Unii. W przypadku Stanów Zjednoczonych ta wielkość sięga 8,4 proc. PKB. Droga do unii fiskalnej, mierzona konkretnym przepływem pieniędzy, od bogatszych do biedniejszych, jest jeszcze naprawdę dość daleka.

Na czym więc powinna skupić się Unia w najbliższych latach? Co mogłoby ponieść Europę z dzisiejszego poziomu jednoprocentowej gospodarki do trwałego wzrostu na poziomie potencjału, czyli nie szalonych, ale przyzwoitych 2-3 proc. średniorocznie, czyli po uwzględnieniu cyklu koniunkturalnego?

Jest, jak się wydaje, kilka takich kluczowych dla podniesienia europejskiej konkurencyjności obszarów. Po pierwsze – chodzi o reformy o charakterze podażowym, które mogą być wdrożone tylko na szczeblach lokalnych. Bruksela nie wykona za krajowe rządy roboty, jaką jest odbiurokratyzowanie gospodarek. Podatki – przypomnijmy – są wciąż i powinny pozostać nadal domeną krajowych ustawodawców. Podobnie jak zapewnienie elastyczności lokalnych rynków pracy i wykorzystanie zasobów pracy.

Po drugie – Bruksela ma pewną rolę do odegrania przy dokończeniu procesu ujednolicania oraz zintegrowania lokalnych rynków. Dotyczy to głównie opóźnionej integracji rynku usług, w tym coraz ważniejszych dla cyfrowej gospodarki usług finansowych.

Po trzecie – na tym etapie rozwoju, na jakim jest dziś Unia podniesienie produktywności nie uda się bez wzięcia pod lupę sektora publicznego. Wystarczy uświadomić sobie, że jego waga w skumulowanym PKB naszego kontynentu sięga dziś aż 26 proc., przy publicznych transferach, które stanowią dodatkowo 22 proc. PKB. Blisko połowa PKB Unii przechodzi przez sektor publiczny, którego produktywność sukcesywnie spada. Żebyśmy nawet stawali na głowie, jeśli chodzi o podniesienie konkurencyjności europejskiego sektora prywatnego, całej gospodarki europejskiej nie dźwigniemy bez naruszenia dobrze nieraz strzeżonych interesów kolosa, jakim jest sektor publiczny. To też zadanie przede wszystkim dla lokalnych rządów. Nie dla Brukseli. Europa jest już dziś podzielona: na nieefektywny sektor publiczny i efektywny prywatny.

Po czwarte – Europa potrzebuje całkowitego otwarcia na handel międzynarodowy. Obecna administracja amerykańska, ani chińskie aspiracje narodowe z pewnością sprawy nie ułatwiają. Ale trzeba pamiętać, że bez handlu wewnątrzunijnego, udział Europy w globalnym handlu towarowym i usługach komercyjnych sięga 13 proc. To więcej niż udział Chin, Japonii, czy USA. Tego potencjału nie wolno zmarnować. Handel z zewnętrznymi partnerami jest antycykliczny i wychodzi na zdrowie gospodarkom europejskim o zdywersyfikowanych rynkach eksportowych, jak widać po przykładzie Niemiec. Rozwój handlu zewnętrznego Unii, to teraz - po wyborach w Stanach - wielki problem. Bo negocjowana umowa TTIP już nie odżyje, a protekcjonizm jest w ostrym natarciu.

Po piąte wreszcie – dla powodzenia europejskiego projektu potrzebne są nakierowane na przyszłość inwestycje. Chodzi o innowacje, edukację, infrastrukturę, znaczący spadek zużycia energii, który pociągnie za sobą obniżkę niekonkurencyjnych dziś europejskich cen nośników energii. Każda z tych kategorii inwestycji powinna być wspierana przez fundusze unijne. Ale – co znów warto przypomnieć – efektywność wykorzystania funduszy przyznanych w ramach zatwierdzonych przez Brukselę projektów, zależy od lokalnych dysponentów.

Konkluzja może być tylko jedna: znakomita większość narzędzi koniecznych do podniesienia konkurencyjności europejskiej gospodarki i nadania jej dynamiki, leży w rękach rządów krajów członkowskich. To suma lokalnych polityk gospodarczych, a nie odgórne inicjatywy Brukseli, przesądzić mogą o powodzeniu europejskiego projektu. Ale do konstrukcji tego projektu trzeba się wpisać. I to nie postawą godnościową, ale mądrym merytorycznym wkładem.

Otwarty projekt Euro 2.0

Duży projekt europejski, obejmujący całą Unię, ma przed sobą ciężką próbę. Strefa euro będzie się zmieniać, stając się coraz ściślej ze sobą związanym organizmem. Luki, które boleśnie uwypuklił kryzys lat 2009-2015 zostaną stopniowo domknięte. Ten kierunek został już dawno zarysowany w Raporcie Pięciu Prezydentów. Ale to nie Komisja Europejska odgrywać tu będzie wiodącą rolę. Pięć alternatywnych scenariuszy, ujętych w White Paper Junckera, to unik i oddanie przez organ wykonawczy Unii inicjatywy w ręce rządów narodowych. Komisja Europejska była zbyt słaba, a po wyborach 2019 będzie najpewniej jeszcze słabsza, by udźwignąć ciężar odpowiedzialności za dalsze losy dużego projektu europejskiego.

Do niedawna wydawało się, że projekt strefy euro będzie dokończony i zamknięty w okresie kilku najbliższych lat za sprawą inicjatyw wypracowywanych na linii Berlin-Paryż. W tych dwóch największych krajach ze wspólnym pieniądzem nie da się wygrać wyborów i sformować rządu, którego celem miałoby być wyjście ze strefy euro. Tu każdy rząd musi być proeuropejski. Ale nie każdy – jak widać - będzie miał siłę, żeby domknąć projekt unii monetarnej.

Strategia „mniej Europy w Europie”; „więcej narodowej suwerenności”, odrzucanie z odrazą projektu Europy wielu prędkości zyska po majowych wyborach europejskich na znaczeniu. A przecież wiemy, że naprawa dużego projektu europejskiego, w sposób nie kończący się katastrofą realnej dezintegracji, dokonać się może wyłącznie poprzez racjonalne pchnięcie naprzód niedokończonego projektu euro. Jak to zrobić?

Otóż, najwłaściwszym postępowaniem jest forsowanie jak największej liczby integracyjnych projektów o charakterze otwartym. Takich, które inicjować będą kraje „twardego jądra”, ale które nie wykluczałyby dobrowolnego udziału w nich innych krajów Unii, nawet tych, które nie należą do strefy euro. Inkluzywny charakter reform w strefie euro jest sprawą kluczową. Jeśli te rozwiązania będą miały charakter obligatoryjny, nic nie zapobiegnie realizacji scenariusza multispeed Europe. Postępująca fragmentacja Unii sprawi w nieunikniony sposób, że jedyną alternatywą dla proeuropejskiej opozycji w krajach eurosceptycznych stanie się nawoływanie do natychmiastowego przyjęcia euro.

Widzę nieuniknioność takiego rozwoju wydarzeń, ale nie rokuję dziś hasłom akcesji do strefy euro sukcesu. Pomijając już kwestię szerokiego poparcia opinii publicznej, przypomnieć wypada, że inicjatywa w kwestii zdjęcia derogacji znajduje się wyłącznie w rękach rządów. Żeby wejść do strefy euro, trzeba więc najpierw przejąć władzę. I to – niestety – z powodu konieczności spełnienia kryterium legislacyjnego w sposób dający konstytucyjną większość. Inaczej się nie da. A czy postulat przyjęcia euro otwiera dziś drogę do przejęcia władzy?

Otwarty charakter naprawy projektu europejskiego stawia za to każdy eurosceptyczny rząd – nie tylko w Polsce, czy na Węgrzech - w trudnym położeniu. Godnościowa postawa to trochę za mało, by wytłumaczyć się przed wyborcami z braku udziału np. w sfinalizowanych projektach mini budżetu dla strefy euro, unii bankowej, jednolitego rynku kapitałowego, czy projekcie wspólnego produktu bankowego. Tam, gdzie w grę wchodzi nie tylko naprawa projektu europejskiego, ale też wymierne korzyści dla wszystkich konsumentów w Unii, trudniej jest eurosceptykom wygrać z hasłami samostanowienia na dumnie wzniesionych sztandarach.

Mądra strategia proeuropejskiej opozycji w eurosceptycznych krajach Unii, to dziś zmuszanie własnego rządu do forsowania na forum europejskim otwartego charakteru integracyjnych projektów, które domykać będą zmieniającą się strefę euro.

Bo strefa euro, „mniejsza Unia” będzie silną przeciwwagą dla dużego projektu europejskiego, obejmującego dziś jeszcze wciąż 27 krajów w Europie. Wytyczone już kierunki dla ujednoliconego systemu nadzoru nad bankami oznaczają pierwszy krok na drodze do zdominowania Unii Europejskiej przez strefę euro. Niemcy ostrożnie i z wahaniami ustąpiły tu ostatecznie miejsca francuskiej wizji politycznego zjednoczenia. Jak przedtem przy uruchamianiu projektu euro. EDIRA (European Deposit Insurance and Resolution Authority) odpowiadać będzie w końcu za gwarancje depozytów. Jeśli propozycje udziału w kolejnych rozwiązaniach instytucjonalnych nie będą „włączające” lub zostaną bezmyślnie odrzucone przez eurosceptyków, to strefa euro stanie się prawdziwą Unią z homogenicznym rynkiem we wszystkich segmentach; z funkcjonującą unią bankową wyposażoną w mechanizmy sanacji, rekapitalizacji oraz gwarancji dla depozytów na całym jej obszarze. Strefa euro będzie też mieć wspólny budżet i ujednoliconą stosownie do tego politykę gospodarczą oraz ministra finansów. Pierwszy krok na tej drodze został zrobiony wraz z polityczną zgodą na ujednolicony mechanizm nadzoru nad wszystkimi bankami w UE. Tego kierunku nic już nie odwróci.

Reszta dzisiejszej Unii, poza strefą euro, pozostanie tylko luźnym obszarem zewnętrznym dla tej Unii dnia jutrzejszego. Nieporównanie luźniejszym niż dzisiaj. Brytyjczycy doskonale to rozumieli. Ich polityka separowania się od UE nie jest w żadnym wypadku wzorem do naśladowania, jak chcieliby to przedstawić czasem wyznawcy nieliberalnej demokracji. Nie jest, ponieważ Anglicy i tak nie zamierzali wejść do strefy euro. Opuszczenie przez Wielką Brytanie Unii Europejskiej nie jest więc niczym więcej niż tylko realizacją własnych interesów, ryzykownych, ale wynikających przynajmniej z ograniczeń, których się znieść po prostu nie dało. Strefa euro, „mała Europa” i tak by odjechała Londynowi. Proces dezeuropeizacji polityki brytyjskiej został zdeterminowany w chwili uzyskania, zwycięskiej - ich zdaniem - opcji niewchodzenia do strefy wspólnego pieniądza. Chociaż wtedy nie wszyscy jeszcze zdawali sobie z tego sprawę. Teraz, bez Wielkiej Brytanii, proces integracji „twardego jądra” przyspieszy.

Pozostawanie w kręgu zewnętrznym wobec nowego projektu europejskiego będzie w miarę upływu czasu coraz bardziej kosztowne. Mamy kilka lat na wejście do strefy euro, o ile zmieni się eurosceptyczny rząd. Ale mamy też szansę nawet z takim rządem czynnie uczestniczyć w procesie naprawy i domykania projektu euro 2.0. O ile tylko zachowa on otwarty charakter. Taki jest teraz nasz narodowy interes.

Apel o porozumienie w sprawie noweli konstytucyjnej

Zrozumiała, bezpieczna i przez to akceptowana może być tylko jedna sekwencja wydarzeń prowadząca Polskę do strefy euro: wypełnienie kryterium legislacyjnego musi poprzedzać odejście od płynnego kursu złotego i usztywnienie kursu w ramach ERM2.

Taka kolejność oznacza bowiem, że przy realizacji mapy drogowej do euro na samym początku likwidujemy ryzyko polityczne. Pozostaje jedynie nieusuwalne ryzyko ekonomiczne, łączące się z koniecznością spełnienia kryteriów nominalnej konwergencji. Od takiej sekwencji wydarzeń nie powinno być odstępstw.

Spełnienie kryterium legislacyjnego o niczym jeszcze nie przesądza. Tym niemniej zmiana Konstytucji, jako wydarzenie nieprzewidywane, otwierając bezpieczną ścieżkę do euro, przyniosłaby początek gry na konwergencję. Byłoby to korzystne dla wyceny polskich aktywów.

Tym samym zachowanie sekwencji: najpierw próba likwidacji ryzyka politycznego – dopiero później ERM2, staje się testem na elementarną odpowiedzialność każdego rządu, dla którego kwestią nadrzędną musi być utrzymanie średniookresowej stabilności makroekonomicznej kraju.

Zupełnie inaczej miałyby się sprawy, gdyby rząd podjął ryzyko wejścia do ERM2, czemu towarzyszyłaby zapowiedź spełnienia kryterium zbieżności legislacyjnej w bliżej nieokreślonej przyszłości. Oznaczałoby to bowiem przeniesienie ryzyka politycznego i uwiązanie go na zawsze niepewnym wyniku wyborów. Ryzyko ekonomiczne spotęgowane zostałoby odłożonym w czasie ryzykiem politycznym. Najgorsza w tym wypadku byłaby nieodwracalność pewnych procesów ekonomicznych.

Otóż, w przypadku zmiany sekwencji wydarzeń weszlibyśmy do ERM2, czyli usztywnilibyśmy kurs walutowy oraz zrewidowalibyśmy dotychczasowe reguły prowadzenia polityki monetarnej (odejście od strategii bezpośredniego celu inflacyjnego), mając świadomość, że oprócz ryzyka ekonomicznego na końcu próby czeka nas jeszcze ryzyko polityczne. Oznacza to brak gwarancji, że samo wypełnienie kryteriów nominalnej konwergencji wystarczy, by opuścić ERM2 i wejść do euro.

Odwracając kolejność kroków, uwiązując kurs złotego do euro przed zmianą Konstytucji, rząd odpowiedzialny stałby się zdecydowanie nieodpowiedzialny. Dysponujemy już przecież wystarczającą wiedzą, zaczerpniętą choćby z przykładów krajów nadbałtyckich, co oznacza dla gospodarki przyjęcie reżimu sztywnego kursu walutowego, wsparte na błędnym przekonaniu, że okres przebywania w ERM2 nie będzie trwał dłużej niż wymagane zapisami traktatowymi dwa lata.

Zmiana opinii inwestorów o rządzie, nieunikniona w przypadku zmiany akceptowanej sekwencji kroków, oznaczać by musiała powiększenie, a nie redukcję premii za ryzyko inwestowania w polskie aktywa. Pociągnęłaby też za sobą ryzyko jeszcze większej zmienność na rynku w okresie przebywania w ERM2.

Wejście do ERM2 obciążone przeniesionym w czasie, a nie zlikwidowanym ryzykiem politycznym niespełnionego kryterium legislacyjnego, wiązałoby się ze niekorzystną zmianą wizerunku rządu odpowiedzialnego na awanturniczy. Oznaczałoby konieczność wyceny w aktywach ryzyka przedłużonego w czasie pozostawania w ERM2. Zachęcałoby też do testowania odporności rządu i banku centralnego na ataki spekulacyjne.

Rząd eurosceptyczny czy nie, byle większościowy, powinien przeprowadzić przez parlament zmiany w ustawach o NBP i BFG, wskazane przez KE w raporcie o konwergencji (m. in. art. 9, pkt. 3; art. 3, pkt. 1; art. 21, pkt. 1; art. 23, pkt. 1 i 2; art. 9, pkt. 5; art. 13, pkt. 5 ust. O NBP; kilka enumeratywnie wskazanych punktów w ustawie o BFG), jako niezgodnych z regulacjami obowiązującymi w Europejskim Systemie Banków Centralnych i Europejskim Banku Centralnym.

Wyeliminowanie wskazanych przez władze unijne uchybień w legislacji, nieraz drobnych (jak choćby w przypadku formułki przysięgi prezesa NBP), czy bezsensownych (jak brak zapisu w polskim prawie zakazu przyjmowania przez bank centralny instrukcji zewnętrznych) jest relatywnie łatwe. A w każdym razie łatwiejsze niż zmiana trzech artykułów Konstytucji.

Dostosowania prawne w naszych ustawach, bez których przyjęcie euro i tak nie jest możliwe, są przy tym kompletnie niezależne od samej decyzji o dacie wejścia do strefy euro. Większość tych zmian legislacyjnych, wymagających zwykłej większości parlamentarnej, powinna być przeprowadzona już dawno z czystego wyrachowania. Wsparłoby to polskie aktywa ograniczając ryzyko polityczne niespełnienia kryterium zbieżności legislacyjnej.

Opinie zawarte w artykule prezentują wyłącznie poglądy autora.

*Janusz Jankowiak - ekonomista, absolwent Wydziału Handlu Zagranicznego SGPiS (obecnie SGH), dwukrotny laureat konkursu NBP i "Rzeczpospolitej" na najlepszego analityka makroekonomicznego roku. Przewodniczący RN Domu Maklerskiego NWAI, były wiceprzewodniczący RN Esaliens TFI i członek RN MAK Investments S.A., Główny Ekonomista Polskiej Rady Biznesu. Doradzał społecznie wicepremierowi Jerzemu Hausnerowi. Do czasu rezygnacji, jesienią 2008 roku, wchodził w skład Zespołu Strategicznych Doradców Prezesa Rady Ministrów, Donalda Tuska. Od 2006 roku prowadzi własną firmę doradczą JJ Consulting. Odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Informacje szczegółowe

Data publikacji
1 lutego 2019
Autor
Przedstawicielstwo w Polsce